02 marca 2008, 18:45
Młodość to tak naprawdę kwestia stanu ducha...
-
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 01 | 02 |
03 | 04 | 05 | 06 | 07 | 08 | 09 |
10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 |
17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 |
24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |
31 | 01 | 02 | 03 | 04 | 05 | 06 |
Młodość to tak naprawdę kwestia stanu ducha...
A tak właściwie...
Polega to wszystko na niedomówieniach... Na chwilach, kiedy coś wyrywa serce... kiedy pustka staje się nie do zniesienia. Cisza tak strasznie dręczy. Kiedy coś chciałoby się zrobić, a nie da się, bo łzy są tak słone... Każde takie wyrwanie powoduje tylko, że wrażenie pustki staje się bardziej dotkliwe i ciężkie do zniesienia. Kiedy dopada wieczór, wspomnienie, chwila muzyki... wtedy naprawdę nie wiem co począć. Piszę wtedy myśli do szuflady. Staram się wetknąć watę w miejsce po sercu, które gdzieś, do kogoś poleciało i dopóki nie wróci, nie zostanie zwolnione... pustkę po nim wypełniają łzy...gorycz...
Dzisiaj wdrapałem się na moją górę. Byłem na niej do pierwszego podmuchu wiatru. Przez chwilę miałem pczucie siły, a upadek nie spowodwał wrażenia, bo nie był pierwszym. To normalne dla mnie, choć nie lubię.
Od jutra zacznę wspinaczkę. Znów.
Wydaje mi się dzisiaj, że wdrapałem się na moją górę.
Jak to było i jak się działo... właściwie nie ma już znaczenia. To tak jakby nie trzeba mysleć o metodzie osiągniętego celu.
Ale jak mam się na tej górze utrzymać? Zacząłem na nią włazić, mając nadzieję, że w międzyczasie znajdę jakiś sposób. Nieraz pazury ślizgały się po tym szkle... I teraz nie wiem.
Nie mam sposobu, żeby się na niej utrzymać. Znów podjąłem się czegoś, co mnie przerasta?
Ale w sumie??? dzisiaj dałem radę.
Może jutro także.
A pojutrze może znajdę motywację?
To nic ciekawego, ale kiedy pierwszy raz wejdzie się do największej sypialni w Warszawie - wszystko jest takie samo. Takie same bloki, ogródki. Ludzie śpieszący się co rano w tę samą stronę. Po południu także samo.
Ale tak właściwie to nigdy nie spotkałem dwojga ludzi podobych do siebie. A znam wielu. I jakoś w każdym potrafię znaleźć coś innego, nowego. Narasta we mnie bunt przeciw klasyfikacjom uczonych. Że ktoś zachowujący się w jakiś sposób ma na przykład kłopoty z samoakceptacją.
Jakim prawem? Ktoś śmie wtykać do szufladki? Chyba nie pamięta o tym, że właściwie sam w tej szufladce już siedzi.
To bardzo wygodne. Upraszacza się, sprowadza do wspólnego mianownika. Tylko dlatego, że człowiek nie znosi zbytniej różnorodności. Nie ogarnia po prostu. Ma to do siebie, że lubi wiedzieć lepiej. Tylko dlatego, że ktoś dał jakiś papier, co to się dyplom nazywa.
Lubię podważać.
Jak zwykle uczucia.
Jak zwykle ciężkie do nazwania. Także oprzeć się im jest ciężko, choć dzisiaj jakby łatwiej. Ostatnio jakby łatwiej. Dociera świadomość, że niektórzy boją się moich uczuć. Nie rozumieją. Dla nich są zbyt gwałtowne. Nie wierzą w to, że można z nimi żyć... i w miarę nieźle funkcjoować. Staram się nie obarczać nikogo moimi uczuciami. Właściwie?... są tylko moje. Ja wiem po co i doskonale wiem, jak mam je okiełznać. I nikomu nie będę podpowiadać, jak niewiele trzeba, żeby je zrozumieć.
Kolejne popołudnie, kiedy poprawiam sobie nastrój smakami. Co chwilę inny, żeby zagłuszyć myśli.
Żeby się zagubiły w labiryntach.
Przesłaniam oczy dłonią, żeby nie kłuło światło słońca.
I tak sobie myślę o różnych pierdołach...