Najprzyjemniej wspominam nie te chwile, kiedy byłem zakochany, zauroczony, coś w tym rodzaju, czy w ogóle z kimś z jakichś powodów. Nie. Nie te. Najprzyjemniej te, kiedy byłem sam, kiedy nic się nie działo. Kiedy dni były powtarzalne i miałem gwarancję, że nic w najbliższym czasie nie wywoła cierpienia. To coś w rodzaju strachu. Przed ludźmi, sytuacjami.... Od dawna wiem, że nie sprawdzam się na dłuższą metę. Z takich, czy innych względów. Pracuję nad tym, ale nie wiem, czy starczy mi czasu. Nieraz wydawało mi się, że umiem kochać, a jednak w końcu okazywało się, że nie. Nigdy nie lubiłem związków opartych na tymczasowości, cielesności, pieprzeniu się na materacu w kącie, ale chyba coś mi umknęło. Może powinienem przez to przejść dobitnie i w całej rozciągłości, żeby wreszcie móc znaleźć różnicę między takimi związkami, a tymi opartymi na uczuciach... Wiem, jaką radość daje głowa leżąca na moich kolanach. Jej dłoń szukająca czegoś w moich włosach. Wiem, co czuję gładząc czyjeś włosy. Wiem co kładąc dłoń na jej brzuchu... Ale nigdy nie udało mi się połączyć tej fizyczności z uczuciami. Te, które były kochankami pamiętają tylko moją ciepłą dłoń. Te, które darzyłem uczuciami... palce na ustach... nie pozwalające mówić wszystkiego do końca. Może przekombinowałem?
Najprzyjemniej wspominam przeplatające się tęcze. Gdzieś na jeziorze. Zielony promień słońca w górach pewnego poranka. Wszystko to, czego nie da się udowodnić, a tylko spróbować uwierzyć moim opisom. Może przynajmniej podziałam na wyobraźnię... na nic innego mnie nie stać.