Czasem tak nagle się kończy. Cały dzień tryskam humorem, optymizmem. Aż przychodzi jedna myśl, która to wszystko tnie przy samej ziemi. Zwykle to ta jedyna, trafna i niemożliwa do odparcia myśl. Ta mająca rację i siłę przekonywania. Lub osłabiania. Morale.
Zwykle ma coś wspólnego z sensem, beznadzieją, czy innym brakiem perspektyw. Także z czasem, jego upływem, tykaniem zegara. Skojarzeń jest mnóstwo.
Ale przyczyna jest jedna. Do dupy jestem. Nic nie potrafię. Nie mam zalet, które kogoś pozbawiłyby zdrowego rozsądku na dłużej, niż chwilę. Nie potrafię nikogo rozkochać w sobie, a nawet, jeżeli sprawia takie wrażenie, to jest ono mylne i tylko z powodu rozkojarzenia.
Nie pociesza mnie ludowa mądrość, że ludzie, którzy nie kochają, są bardzo smutni. Kochałem całe życie i co z tego. Może się akurat do tego przyzwyczaiłem, ale w końcu potrzebuję wzajemności. Co z tego, że kocham. Nie ma to nic wspólnego z napędzającą białe kołnierzyki satysfakcją.
Chciałbym wreszcie poczuć tę moją miłość. Na zasadzie reakcji. Chciałbym zobaczyć jej siłę w innych. Co im daje. Kochać, aby kochać, to dla mnie już nie ma sensu. Staje się sztuką dla sztuki. Co z tego. Ja wiem, ale tę wiedzę zabiorę. Po co ona, skoro nikomu nic nie daje.
Idę się myć. Nie ma sensu siedzenie do późna w nocy. Ostatnio przyjemniejszym jest zanurzyć się w miękkiej pościeli, niż umartwianie się na siłę, tylko po to, żeby rano śmiać się z siebie - nie wiadomo, czy nie z zażenowania.