03 marca 2007, 22:55
O ukojeniu mam swoje zdanie. Nadchodzi, ale zawsze zbyt późno. To taki spóźnialski, którego zawsze się oczekuje, ale przy którym zawsze zdąży się zgłodnieć na proszonym obiedzie. W końcu się pojawia i można zrzucić na niego odpowiedzialność za wieczór. Ostatni przychodzący zamyka drzwi. Wyłącza światło. Sprawdza okna. Ja wtedy już zaczynam śnić. Odprężam się. Czuję się wolny, ulgę, jak w sobotni poranek. Wiem, że ktoś odbębni za mnie obowiązki.
Ja chcę tylko śnić. Znajduję w tym rozkosz do tego stopnia, że przekładam te sny na codzienność. Ubieram je w jej słowa i przytulam, jakby były codzienną prawdą.
Są. Więc je przytulam. Są radością. A reszta nieważna. I to jest ukojenie...