Bez tytułu
11 stycznia 2007, 16:02
Powinienem umieć malować, a przynajmniej rysować. Dopóki nie zostanie wynaleziony sposób utrwalania obrazów, które tworzą mi się w głowie, nie ma szans na zatrzymanie ich dłużej. A bym chciał. Kiedyś miałem wierzbę przed oczami. Kiedy wiał wiatr stale miałem takie ponure straszydło, bez przerwy, przed oczami. Mieszało tymi witkami w gęstniejącym mroku. Cięło chmury, kiedy siedząc na ziemi patrzyłem przez koronę tej wierzby na niebo. Ponure wrażenie potęgowało czerwieniejące zachodnie słońce nisko nad ziemią. W uszach szumi... Czułem zapach wilgotnego mchu. Może to były jakieś obsesyjne skojarzenia. Kiedy poprzednio wiał taki silny wiatr miałem przed oczami brudne, sine fale, przyginające trzciny. Ale to było niedługo po wakacjach i ten obraz był własciwie znad pewnego jeziora. A ta wierzba całkiem mi się sama namalowała w głowie.
Już kiedyś mówiłem, że szukam pewnego rodzaju obrazów, rysunków, które ktoś juz stworzył. Szukałem podobieństw do tego, co wtedy miałem w głowie. Wtedy miały to być ponure sceny z najbardziej przygnębiających snów i wyobrażeń. Ale to był czas, kiedy nie bardzo chciało mi się rano otwierać oczy, a w nocy zamykać. Kiedy właściwie czas mojego funkcjonowania ograniczał się do kilku godzin, kiedy całe otoczenie spało i nikt nie miał prawa wdzierać się do mojego świata, zadymionego i pływającego w alkoholu.
Dzisiaj przeglądałem archiwa poczty, którą kiedyś dostawałem od znajomych. O ile wtedy tytuły przez skojarzenia zniechęcały do obejrzenia, o tyle dzisiaj otwierałem pliki właśnie według nazw mówiących o pięknie. Coś się zmieniło, że zacząłem oglądać zdjęcia najpiękniejszych stron świata, które ktoś utrwalił. Pojawiła się w moim życiu już dawno... powinienem teraz wysilić się na jakiś opis, porównanie pojawienia się i rozpalania się mojego uczucia. Na jakiś opis, który mógłby dać przynajmniej niewielkie wyobrażenie. Jednak to nawet nie zbliży się do uczuć radości, które mam oglądając te zdjęcia. Jakiś czas temu miłość rozpaliła się we mnie z właściwą mocą. I to dzięki niej teraz mam chęć cokolwiek robić. Znajduję piękno. Tworzą się obrazy, które z coraz większym żalem przemijają nie utrwalone. Niedawno ją widziałem w objęciach wiatru. Porywistego ciepła, które przy mocniejszych podmuchach nadawało jej oczom blasku.Widziałem ją w magicznej scenerii nocy rozświetlonej księżycem. Na wrzosowiskach. Ze stopami zanurzonymi w nisko płożącej się mgle. Najpiękniejsza była jej sylwetka. Sam wybrałem miejsce z którego ją widziałem. Rozwiewane włosy, jakby leciutko wspięta na palce i pochylająca się do przudu, kiedy nadchodził poryw... Wewnętrzna strona dłoni wystawiona na jego podmuch. I jakby nie opierając wiatrowi... odchylające się do tyłu...
Ten obraz ewoluuje. Pięknieje z czasem. Stale dorysowuję nowe szczegóły. Zmieniam.
Będę go zmieniać.
W miarę jej poznawania...
Dodaj komentarz